czwartek, 21 lutego 2013

Czterdzieści i dwa

„My, to znaczy kto? My, ludzie dzisiejsi, ludzie jakiegoś dzisiaj, którzy długo już trwają i długo jeszcze trwać będą w dłużyźnie, dla której żaden rachunek czasu historii nie wprowadzi nigdy miary”.
Martin Heidegger*

W swoje urodziny trafiłem na pogrzeb. Nie swój własny rzecz jasna, ale to, że i na taki kiedyś trafię, jest przecież jedynie kwestią czasu. Nic nadzwyczajnego w tej zbieżności nie ma. Zwykły zbieg okoliczności. Przypadek. Potwierdzenie prawdy, że skoro się narodziliśmy, przyjedzie pewnie i umrzeć. Oczywistość takiej kolei rzeczy wprawia mnie nieodmiennie w swoiste osłupienie. Bo jeśli żyjemy z taką świadomością, to co nadaje naszemu życiu sens? Jego kres?
W perspektywie religijnej sprawa jest jasna. Życie tu i teraz to bytowanie w skończoności, śmierć zaś jest przejściem do realności wyższej, w której skończoność zostaje przezwyciężona. Jakość tego nowego bytowania jest zależna od sposobu, w jaki spożytkujemy dany nam w doczesności potencjał. Reszta jest tylko kwestią przyjęcia (na wiarę, ale także rozumowo) takich bądź innych założeń. Dotyczą one w pierwszym rzędzie znaczenia naszej woli i roli łaski, jaką otrzymujemy od Tego, który daje życie. Między tymi biegunami roztacza się przestrzeń interpretacji czynów i intencji. Przestrzeń dobra i zła. Przestrzeń wolności i fatum.
Problem skończoności, a w zasadzie możliwości jej przezwyciężenia, stanowi również istotę światopoglądów niereligijnych. W tym przypadku nadawanie sensu życiu odbywa się w oderwaniu od Absolutu, a w odniesieniu do wartości uznanych (przyjętych) za szczególnie istotne. Gama możliwości w tym zakresie jest na tyle szeroka, że nie sposób znaleźć rozsądną zasadę, do której można by je sprowadzić, oczywiście poza tą, że ich celem jest usensowienie życia. Unieśmiertelnienie następuje tu chociażby poprzez przekazywanie genów i wzorców, trwanie w pamięci pokoleń, rozwój społeczeństw itd. Jest ono możliwe dzięki osiągnięciu przez jednostkę określonych zdolności, w tym zdolności etycznych.
To teleologiczne zdeterminowanie naszego bytowania jedynie pozornie znosi pytanie o sens życia. O jego istotę. Nie rozstrzyga bowiem o tym, dlaczego życie w ogóle jest konieczne. Dlaczego takie a nie inne sprawności mają zagwarantować przezwyciężenie skończoności i czy samo to przezwyciężanie ma jakąś wartość, jakiś sens. Pytania te można mnożyć do granic – nomen omen – nieskończoności, o ile nieskończoność jakieś granice posiada. Sama zaś próba znalezienia na nie odpowiedzi może bądź to nadać ludzkiemu życiu sens, bądź też prowadzić do skrajnego pesymizmu, od którego już niedaleko do zakwestionowania samego życia.
Nie może więc dziwić, że historia człowieka to historia poszukiwania sensu - znaczenia ukrytego w nieznanych odpowiedziach na znane pytania. Filozofia, sztuka, literatura… Wszystkie te próby okazują się daremne. Być może dlatego, że – jak twierdzi Martin Heidegger – jeszcze nie nauczyliśmy się myśleć. Zamiast tego – „kombinujemy”. Efekty tych zabiegów bywają mniej lub bardziej pociągające. Zważywszy na osobisty wydźwięk dzisiejszego dnia i korzystając z pewnej inspiracji przypomnę jeden z nich, autorstwa Douglasa Adamsa. W jego „Autostopem przez Galaktykę” odpowiedź na wielkie pytania o życie, wszechświat i wszystko inne stanowi liczba 42. I pewnie coś w tym jest. W końcu – jak wierzyli starożytni Egipcjanie – na sądzie dusz obecne są 42 demony…

* Martin Heidegger, Co znaczy myśleć? (M. Heidegger: Was heisst Denken?, w: tenże: Vorträge und Aufsätze, Pfüllingen 1954; odczyt wygłoszony w radiu bawarskim w maju 1952 r., opublikowany po raz pierwszy w „Merkur" R. VI, 1952. Korzystałem z polskiego tłumaczenia autorstwa Janusza Mizery i Józefa Tischnera).

piątek, 1 lutego 2013

Na szczęście...



W życiu nie chodzi o szczęście, lecz o dobre życie.
prof. Barbara Skarga

 
Przełom starego i nowego roku sprzyja wyjątkowo myśleniu o szczęściu. Ostatnie dni grudnia i pierwsze stycznia obfitują w rozliczne życzenia, które bądź to do tego pojęcia się sprowadzają, bądź też bezpośrednio go dotyczą. Gdyby życzenia się sprawdzały, bylibyśmy zapewne permanentnie szczęśliwi, z wyłączeniem tych nielicznych jednostek, którym większość życzy zgoła czegoś odmiennego, zazwyczaj zresztą nieszczerze składając życzenia szczęścia. Tak czy inaczej szczerość czy nieszczerość intencji leżących u źródła życzeń nie ma większego znaczenia, podobnie jak sprawczego znaczenia nie mają one same, pozostając jedynie sympatycznym świadectwem pamięci i dobrych intencji bliźnich.
Fakt, że powszechnie życzymy sobie szczęścia zdaje się świadczyć o tym, iż wszyscy go pożądamy. Pragniemy mieć szczęście i być szczęśliwymi, zazwyczaj zresztą utożsamiając te stany. Tymczasem mieć szczęście nie oznacza zarazem bycia szczęśliwym. To, że ktoś miał szczęście i (dla przykładu) wygrał sporą sumę na loterii, nie czyni go automatycznie szczęśliwym. Ba! Bywa, że jest wręcz odwrotnie. Mający – w ujęciu obiektywnym - szczęście może bowiem subiektywnie uważać, że gdyby rzeczywiście je miał wygrałby znacznie więcej, gdy tymczasem zdobył sumę, która nie pozwala mu spełnić wszystkich pokładanych w wygranej oczekiwań. Poza tym staje się on natychmiast adresatem rozlicznych próśb i wniosków bliskich i znajomych, którzy takiego szczęścia nie mieli, a chętnie też poczuliby się nieco bardziej szczęśliwi. A indagacje te bynajmniej szczęśliwym go nie czynią.
Pragnienie szczęścia najwyraźniej nas pochłania, czego wyrazem jest wiele obiegowych opinii krążących na jego temat. Jedna z nich głosi np., że kto ma szczęście w kartach nie ma szczęścia w miłości, zaś kto ma szczęście w miłości nie powinien próbować hazardu. Inna z kolei, że pieniądze szczęścia nie dają. Wynikałoby z tego niezbicie, że „szczęściarz” wygrywający w karty z góry skazuje się na bycie nieszczęśliwym. Z kolei ten, któremu szczęście w kartach nie dopisuje, zyska miłość, która zasadniczo również ze szczęściem wiele wspólnego nie ma, bo - jak powiada ludowe porzekadło - „Miłość je sto razy gorszo niż wściekłość, bo od wściekłości pomoże, a od miłości - uchowaj, Boże”. Ludowym mądrościom w sukurs przychodzi literatura światowej klasy, gdzie o przykłady harmonii pomiędzy szczęściem a miłością trudniej niż o dokładne oszacowanie ilości diabłów na łebku szpilki.
Ta nieuchwytność szczęścia prowadzi do poczucia jego deficytu, zaś deficyt rodzi pożądanie. To, iż wszyscy pragniemy szczęścia sprawia
z kolei, że kształtuje się rynek, na którym zdobyć można niezawodne ponoć sposoby jego pozyskania. Sprzedawcy szczęścia (ot choćby psychologowie pozytywni) niewątpliwie zbijają fortuny, co – zgodnie z przytoczoną wyżej opinią – z definicji czyni ich nieszczęśliwymi. Trudno więc, by uznać ich za wiarygodnych. Wniosek ten potwierdzają badania naukowe, z których niezbicie wynika, że pogoń za szczęściem jest najlepszą drogą do bycia permanentnie nieszczęśliwym.
Czy zatem szczęście istnieje? Niewątpliwie tak. Negacja w tym przypadku kłóciłaby się ze zdrowym rozsądkiem. Każdy z nas zaznał bowiem kiedyś szczęścia. I choćby była to najbardziej ulotna z chwil, trudno byłoby jej zaprzeczyć. Owo doświadczenie uczy zarazem, że poczucie szczęścia jest efektem ubocznym innych zdarzeń, samo w sobie pozostając niezamierzonym. Choć może nie tak do końca. Kiedy – dla przykładu - idziemy w góry, nie robimy tego przecież, by wypoc hektolitry wody ze swojego organizmu. Zamierzamy raczej osiągnąć jakiś realny cel - zdobyć szczyt. Wychodząc w góry wiemy, albo chociaż przypuszczamy, że jego osiągnięcie uczyni nas szczęśliwymi. Choćby na chwilę…