Są wszędzie, gdzie tylko człowiek postanowił coś zbudować. Wyglądają podobnie. Czasem solidniejsze, pokryte kuloodporną blachą, innym razem liche, zbite z kilku desek i zaopatrzone skoblem. Chronią, a przynajmniej odgradzają. Stwarzają złudzenie bezpieczeństwa. Pewnie dlatego tak mocno wrosły w nasz sposób myślenia o świecie, zwłaszcza o drugim człowieku. Uchylamy bowiem komuś drzwi, deklarujemy, że nasze drzwi będą dla kogoś zawsze otwarte. W końcu dla tego kogoś je zatrzaskujemy. Można w nich sobie przytrzasnąć palce, a nawet stracić głowę. Stukamy do drzwi licząc, że nam je otworzą. Pukamy z nadzieją, szarpiemy za klamkę, rozłupujemy siekierą. Czekamy, by otwarły nam podwoje, wisimy u klamki. Czasem wyważamy otwarte, a równie często natykamy się na te do lasu.
Skrzypiące powodują, że po grzebiecie przebiegają nam ciarki. Choć są tak różne wszystkie można w końcu otworzyć i wszystkie zatrzasnąć. Gdyby było inaczej oznaczałoby to, że coś jest z nimi nie tak. Błąd, awaria, smutek zaniedbanego gospodarstwa, samotność porzuconego domu. Nawet drzwi zamknięte na głucho to drzwi dokądś. Stajemy przed nimi niczym przed wrotami nowego milenium zastanawiając się, co się stanie, gdy uda nam się przekroczyć ich próg. Dokąd w rzeczy samej prowadzą. Kryją więc zarówno tajemnicę, jak i obietnicę. Rodzą nadzieję, ale i strach. Z drzwiami jest bowiem problem. Za nimi może kryć się równie dobrze to, czego najniecierpliwiej pragniemy, jak i otchłań ze swoimi zachłannymi mackami. Znacznie częściej jednak kryje się za nimi po prostu mur. Smutne.