Jutro ostatni dzień przedświątecznego szaleństwa. Nie takie ono straszne, jak na nie utyskujemy. Śpieszymy się przecież, by sprawić radość najbliższym. Stajemy w długich kolejkach. Opatuleni szczelnie pocimy się obficie, bo na zewnątrz zawierucha. Godzinami wystajemy przy kuchennych blatach, by nie zabrakło żadnej z wigilijnych potraw. Sam zakup choinki, jej transport, a zwłaszcza osadzenie w stojaku, to czyny heroiczne niemalże.
Zmęczeni, czasem znużeni czekaniem, zasiadamy do stołu. Najmłodsi wypatrują pierwszej gwiazdy. Jakiż zawód rysuje się na ich twarzach, gdy niebo jest tak pochmurne, że nie sposób jej dostrzec. W końcu jednak i oni dają się przekonać, że już czas.
Opłatek. Jakoś tak czasem nieswojo. Po tych wszystkich spotkaniach z obcymi stanąć twarzą w twarz z tymi, co nam najbliżsi i powiedzieć im szczerze, od serca. Dobrze jeśli pamiętamy jeszcze, jak to się robi. Modlitwa, kolędy, jedzenie. Albo krępująca cisza. Albo telewizor. Znowu „Kevin sam w domu”. Jutro będzie już w Nowym Jorku. A ja lubię Nowy Jork…
Czasem dociera do nas na co czekamy. Oczywiście nie wcześniej niż rozpakujemy prezenty. Wszak to po nie pociliśmy się w kolejkach. I czekamy… Pasterka. Woń alkoholu w przedsionku kościoła. Boże Narodzenie. Wreszcie. Jakoś tak lżej. Jutro wizyta rodziny. Wizyta u rodziny. Kolędnicy. Dziś już raczej rzadko.
Drugi dzień świąt to znajomi. W sumie ciężko powiedzieć po co on tak naprawdę. Żeby nie zmarnowało się nic z tego, co tak wytrwale przygotowywaliśmy wystając przy kuchennym blacie? A może po to, by wypocząć po przedświąteczno-świątecznym maratonie. Czy to ważne? Ważne, że jest! Szkoda, że w tym roku to niedziela…
Kiedy myślę o świętach przypominam sobie co czułem wypatrując pierwszej gwiazdy. Smakuję zapach siana, którym obficie wyłożona była podłoga pod stołem u Wujny Józkowej. I czekanie na pasterkę. A potem to wielkie zdziwienie, że już świta. Kolędowanie u Wujny Frankowej. Dziadka, który w skupieniu wpatruje się w obraz Świętej Rodziny. Opowieści, jak kiedyś na wigilię przychodzili grekokatolicy. Już ich nie ma. Gdzieś w lesie rosną jeszcze jabłonie. Wszystko, co po nich zostało.
W Boże Narodzenie lubię poczuć się jak dziecko. Ufny. I wszystkim życzę tej ufności w jego sens!
Zmęczeni, czasem znużeni czekaniem, zasiadamy do stołu. Najmłodsi wypatrują pierwszej gwiazdy. Jakiż zawód rysuje się na ich twarzach, gdy niebo jest tak pochmurne, że nie sposób jej dostrzec. W końcu jednak i oni dają się przekonać, że już czas.
Opłatek. Jakoś tak czasem nieswojo. Po tych wszystkich spotkaniach z obcymi stanąć twarzą w twarz z tymi, co nam najbliżsi i powiedzieć im szczerze, od serca. Dobrze jeśli pamiętamy jeszcze, jak to się robi. Modlitwa, kolędy, jedzenie. Albo krępująca cisza. Albo telewizor. Znowu „Kevin sam w domu”. Jutro będzie już w Nowym Jorku. A ja lubię Nowy Jork…
Czasem dociera do nas na co czekamy. Oczywiście nie wcześniej niż rozpakujemy prezenty. Wszak to po nie pociliśmy się w kolejkach. I czekamy… Pasterka. Woń alkoholu w przedsionku kościoła. Boże Narodzenie. Wreszcie. Jakoś tak lżej. Jutro wizyta rodziny. Wizyta u rodziny. Kolędnicy. Dziś już raczej rzadko.
Drugi dzień świąt to znajomi. W sumie ciężko powiedzieć po co on tak naprawdę. Żeby nie zmarnowało się nic z tego, co tak wytrwale przygotowywaliśmy wystając przy kuchennym blacie? A może po to, by wypocząć po przedświąteczno-świątecznym maratonie. Czy to ważne? Ważne, że jest! Szkoda, że w tym roku to niedziela…
Kiedy myślę o świętach przypominam sobie co czułem wypatrując pierwszej gwiazdy. Smakuję zapach siana, którym obficie wyłożona była podłoga pod stołem u Wujny Józkowej. I czekanie na pasterkę. A potem to wielkie zdziwienie, że już świta. Kolędowanie u Wujny Frankowej. Dziadka, który w skupieniu wpatruje się w obraz Świętej Rodziny. Opowieści, jak kiedyś na wigilię przychodzili grekokatolicy. Już ich nie ma. Gdzieś w lesie rosną jeszcze jabłonie. Wszystko, co po nich zostało.
W Boże Narodzenie lubię poczuć się jak dziecko. Ufny. I wszystkim życzę tej ufności w jego sens!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz