Do kościoła może wejść każdy. Profesor, praczka, koszykarz, siatkarka, prostytutka, złodziej, policjant, pedofil, transwestyta, gej komik i heteroseksualny nudziarz. Nawet polityk otwarcie opowiadający się za dopuszczalnością przerywania ciąży i inni jawnogrzesznicy. No… Prawie każdy. Do kościoła nie może wejść kobieta. Nie. Nie każda. Tylko taka, która ma odsłoniętą zbyt dużą powierzchnie ramion. Jaką? Ciężko powiedzieć. Stosowne proporcje określa bramkarz stojący na progu świątyni.
Z praktyką tą spotykałem się dotychczas w prawosławnych soborach. Tam dodatkowo kobieta musi ukrywać włosy pod chustką. Czasem też na zachodzie, we Włoszech i Hiszpanii, szczelne okrycie ramion umożliwia kobietom przekroczenie progu Domu Bożego. W Polsce dotychczas się z tym nie zetknąłem. Do ostatniej, upalnej niedzieli. Przypomnieli sobie o niej tynieccy benedyktyni. I bardzo mnie tym zadziwili.
Zadziwili i zasmucili zarazem. Miałem bowiem dotychczas Braci za niezwykle rozsądnych i przyjaznych ludziom. Kto z nas nie wie kim jest ojciec Leon Knabit? A to przecież publiczna twarz tynieckiej wspólnoty. Dane mi było spotkać jeszcze kilku innych. To były naprawdę dobre spotkania. Lubię niedzielne msze o osiemnastej w tynieckim kościele. Dyskretna oprawa, dobre homilie i zaangażowane zgromadzenie wiernych. W większości mieszkańcy Tyńca. Reszta to spacerowicze.
Trzeba bowiem wiedzieć, że Opactwo Benedyktyńskie w Tyńcu leży na skraju Krakowa. U jego podnóża znajduje się przystanek tramwaju wodnego, przystań dla statków turystycznych i wiślana trasa rowerowa, a rozległe łąki i lasy zachęcają do spacerów. Samo opactwo ma też swoje uroki, które przyciągają masy niedzielnych łazików. Zmęczeni mogą przycupnąć w klasztornej kawiarni lub posilić się w klasztornej restauracji. Ba! A i win przednich, piw czy miodów popróbować tam można do woli… Tak, tak. Benedyktyni to nie tylko franczyzowe sklepy tu i ówdzie.
O osiemnastej, w niedzielę, klękają więc ramie w ramie nobliwi tynieccy parafianie i co nieco spoceni spacerowicze. Trafi się i ten czy ów w przyciasnych rowerowych gatkach. No i… O zgrozo! Kobiety w spodniach!!! Czasem nawet niezakrywających całej łydki!!! To poważne przeoczenie klasztornego bodyguarda (lub – co jeszcze gorsze – Ojca od Regulaminów) woła o pomstę do nieba! Nigdy się szczególnie nie przyglądałem, ale dałbym sobie rękę uciąć, że czasem prześliźnie się też jakaś panna z nie-do-końca-zakrytymi-ramionami. Jeny..!
Zastanawia mnie, co tak naprawdę sprawiło, że akurat kobiety z nie-do-końca-zakrytymi-ramionami znalazły się na celowniku zakonnej konfraterni. I doprawdy przychodzi mi do głowy kilka co najmniej tez wyjaśniających tę kwestię.
Po pierwsze, być może, benedyktyni nie wierzą w człowieka. Wydaje się im, że świecki nie jest w stanie sam rozpoznać, czym jest godny strój. Trzeba więc wytyczyć mu dokładne granice. Ramiona mają być zakryte. Pępek może być na wierzchu.
Po drugie, być może, będąc nieco wyizolowanymi ze świata, uważają, że kobieta z nie-do-końca-zakrytymi-ramionami może stać się w czasie liturgii przyczyną zgorszenia innych wiernych. Założenie takie zaś niechybnie spowodowane jest brakiem obcowania z prasą, TV i Internetem, gdzie wszak zdjęcie kobiety z nie-do-końca-zakrytymi-ramionami jest przejawem wyjątkowej pruderii.
A może są wspólnotą wątpiącą? „Osoby wierzące – pisze w jezuita, Jacek Prusak - mają zwykle obraz Boga, który podkreśla Jego dostępność, z kolei osoby wątpiące postrzegają Go przez pryzmat moralności („prawa”): jako karzącego i zagrażającego ich autonomii”. Ten syndrom – jak się wydaje – w pewien sposób tłumaczy także lęk przed obrazą Pana Boga nie-do-końca-zakrytymi-ramionami…
Jest jeszcze jedna możliwość. Benedyktyni – świadomie czy nie - podzielają, obecny przez wieki w Kościele, lęk przed kobietami. Lęk, który każe spychać je do ról służebnych, w dużej mierze odpodmiotawia. „Dziwne jest miejsce kobiety w Kościele. Centralno-marginalne. Są wszędzie, ale ich nie ma. Ciągle o nich mowa, ale nie mają głosu. Żyjąc w coraz bardziej egalitarnym społeczeństwie, jednocześnie uczestniczą w życiu instytucji zarządzanej w pełni przez mężczyzn”. I są przez tych mężczyzn oceniane kryterium nie-do-końca-zakrytych-ramion.
Szanuję prawo benedyktynów do wytyczania reguł na skrawku ziemi, jaki wytyczają mury ich opactwa. Jeśli będę chciał tam jeszcze kiedykolwiek pójść (a wcześniej zastanowię się czterdzieści cztery tysiące razy) podporządkuję się tym prawidłom. Nie o mnie jednak chodzi. Chodzi o te wszystkie upokarzane kobiety, którym publicznie – z powodu nie-do-końca-zakrytych-ramion - zarzuca się w klasztornej bramie brak wyczucia, jeśli nie wyuzdanie. Ile z nich, po powrocie do domu, powie sobie: „to nie mój Kościół”?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz