wtorek, 8 marca 2011

8 marca

Pamiętam swoje pierwsze zetknięcie z poezją turpistyczną i moje wielkie zaskoczenie tym, że brzydota może stać się elementem literackiej admiracji. Im jednak głębiej wczytywałem się w to, co mieli do powiedzenia polscy turpiści, tym bardziej byłem przekonany, że w rzeczy samej chodzi nie tyle o afirmację życia takim jakie ono jest, lecz znalezienie sposobu na radzenie sobie z szarą rzeczywistością czasów, w jakich utwory te powstawały. Sam uległem swego rodzaju fascynacji tym sposobem asymilowania współczesności. Zresztą nie tylko ja. Efektem tejże stał się tryptyk Grupy Literackiej „Mać” pod wiele mówiącym tytułem „Klop Story”. Do dzisiaj przechowuję w swoich papierzyskach naganę, jaką otrzymałem (koledzy również) od władz przemyskiego oddziału Robotniczego Stowarzyszenia Twórców Kultury za nie uzgodnione z cenzorem wojewódzkim i tymiż odczytanie go podczas wieczoru autorskiego w siedzibie Stowarzyszenia PAX.
Co ciekawe, choć nam wydawało się, że oto staliśmy się turpistami, to w rzeczy samej – dziś wiem to już z całą pewnością – do turpizmu wówczas jeszcze nie dorośliśmy. „Klop Story” należałoby raczej lokować w zupełnie innym nurcie. Co jednak zrobić. Pojęcie „fekalizm” było zupełnie obce przemyskim licealistom. Nie wiedzieliśmy więc, że staliśmy się – przynajmniej na moment – fekalistami, co w rzeczy samej oznaczało totalną kontestację (a to już zjawisko bardziej trwałe) „coszarej” rzeczywistości PRL. Turpistą jestem dopiero teraz. Turpistą dojrzałym. I jestem z tego dumny. Zawsze. A zwłaszcza każdej wiosny.
Jak zawsze o tej porze roku próbuję pożegnać zimowe zgnuśnienie ruszając się intensywnie w poszukiwaniu doznań estetycznych. W tym roku padło na zamczyska. Była już fortalicja w Sobkowie, zamki w Pszczynie i Będzinie, ruiny w Siewierzu, Rudnie i Ogrodzieńcu. A to zapewne jeszcze nie koniec. Perypetii z tymi peregrynacjami związanych opisywał dzisiaj nie będę, choć kto wie? Może kiedyś. Wspomnę jedynie, że każdy z tych obiektów jawi się niczym perła na polu obornika. Urbanistyczny i architektoniczny chaos (wyjątkiem może – gdyby nie układ komunikacyjny - byłaby Pszczyna), wszechobecny bałagan organizacyjny, fruwające w powietrzu foliowe reklamówki, generalny brud i pomarańczowa, podarta folia, którą na zimę opatulono jakieś sprzęty. Dodajmy jeszcze dziurawe drogi, które trzeba pokonać, by z Krakowa dotrzeć do tych wszystkich miejsc. Żeby kochać ten kraj trzeba oswoić jakoś syf. W przeciwnym wypadku pozostałoby tylko zobojętnieć. A to chyba najgorsze, co może się człowiekowi przytrafić.
Zimno i brzydko jest każdego przedwiośnia. Za chwilę wybuja trwa, która swą zielenią przykryje trochę brudu. Zrobi się cieplej, więc ludzkie siedliska stracą charakterystykę komory gazowej. Na szosy wyjadą ekipy drogowców, którzy załatają co większe dziury. Zrobi się znośniej. Zanim to jednak nastąpi trzeba jakoś sobie radzić. Poszukiwanie piękna w brzydocie to jeden ze sposobów. Innym jest wyglądanie piękna tam, gdzie ono bezpretensjonalnie po prostu jest. I pewnie właśnie dlatego Dzień Kobiet przypada na marzec. Odwraca naszą uwagę od – w swej istocie – kwestii drugoplanowych, koncentrując ją na tym, co w rzeczy samej na admirację, w pełnym tego słowa znaczeniu, zasługuje. Nieprzenikniona tajemnica kobiecości wymyka się literackim konwencjom i konwenansom nadając sens egzystencji bez względu na jej uwarunkowania. Dlatego tak lubię 8 marca. 8 marca, to jedyny dzień w roku, gdy – w niewymuszony sposób – nie jestem turpistą. No i trzyma mnie to przy życiu przez następne 364 dni.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz