środa, 9 marca 2011

Popielec

Moje krakowskie podwórko ocieniają mury dwóch klasztorów. Z jeden strony góruje tynieckie opactwo benedyktynów, z drugiej – eremy i kościół kamedułów na Srebrnej Górze. I mimo że oddziela je Wisła, jej - w odróżnieniu od nich - na co dzień nie dostrzegam. Dudni mi za to w uszach raz to „ora et labora”, kiedy zaś indziej „memento mori”.
Pamiętam swoje pierwsze zetknięcie z łaciną. Szkoła podstawowa. Lekcja języka polskiego. Literatura renesansu. „Carpe diem”. Zrobiło na mnie wrażenie. Wymowne. I o ileż łatwiejsze niż sentencje mnichów. Podobnie jak one, nadaje się na program na życie. Jeśli odrzeć te słowa z epikurejskiego kontekstu, w zestawieniu z nimi – tak na dobrą sprawę – nie musi nawet kolidować…
Doczesność to przecież nie „coś innego”, nie „przedsionek”, a fragment wieczności. Śmierć nie jest zaś jej bramą, a jedynie momentem, kiedy zaczyna się jej nowy etap. No chyba, że wraz z nią wszystko się kończy. Że nie ma żadnej kary i nagrody. Że nie ma nic. W sumie łatwiej jest wierzyć w owo „nic” niż w konieczność odpokutowania za „coś”.
Myśl o śmierci, wieczności i drodze do niej w Środę Popielcową to nic nadzwyczajnego. Kto wie jednak, gdzie pogoniłyby moje myśli gdyby nie przypadek. Wpadły mi dzisiaj w ręce „Listy starego diabła do młodego” Clive’a Staplesa Lewisa. Książeczka do połknięcia na raz (wyszedł też audiobook). Świetne mini-rekolekcje. Bez względu na to, czy się wierzy i w co.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz