piątek, 21 marca 2014

Nec Helkules contra plures!

To nie dzieci lecz poetów edukuje się bijąc po twarzy.
(Marcel Proust, Czas odnaleziony)

I Herkules dupa kiedy ludzi kupa mawiał, parafrazując znaną łacińską paremię, Stanisław Grzesiuk. Nie potrzeba szlifów Belwederu, by dojść do wniosku, że sporo w tym racji. Można wszak walczyć z utartymi sądami, ale na szczególny sukces liczyć raczej nie należy. Wniosek ten przyprowadził mnie ostatnio do konstatacji, że oto poddam się powszechnej opinii, iż od kilku już lat przechodzę kryzys wieku średniego ze wszystkimi jego konsekwencjami. Całej ich — zadekretowanej przecież w rozlicznych poradnikach z cyklu jak żyć — palety wprawdzie jeszcze zasmakować nie było mi dane, ale któż to może wiedzieć, co przyniesie przyszłość. Granice kryzysu, jak twierdzą bowiem autorzy wspomnianych wyżej bestsellerów, są niedookreślone. Czekam więc cierpliwie.
Tymczasem skrzętnie odkreślam na liście kontrolnej to, co już mi się zaczęło przytrafiać. Dwa co najmniej symptomy wydają się w sposób oczywisty przemawiać na korzyść owego plures. Po pierwsze zacząłem odnawiać znajomości sprzed dwudziestu często lat. Okazją do ich odświeżenia są zazwyczaj pogrzeby, na które człowiek po czterdziestce zaczyna biegać, jak dwudziestolatek na wesela. Ba! Nie pamiętam roku, bym był na sześciu weselach z rzędu. Tymczasem pogrzeby mnożą się niemożebnie. Dalibóg nie przypominam już sobie, kiedy ostatni raz byłem na chrzcinach... Tak czy inaczej wpadamy na siebie. Po latach. Zdziwieni, że ciągle jesteśmy w stanie się rozpoznać. Z mniej lub bardziej przetrzebionymi czuprynami i poszarpanymi życiorysami. No i z lekkim obłędem w oczach, jakby każdy uważał, że oto coś prawie mu w tym życiu uciekło. Szybko więc próbujemy naprawić błędy okresu wypaczeń, umawiając się na piwo z przyległościami. Po spotkaniu lub dwóch skutki wypaczeń jednak zwyciężają. I tak do następnego pogrzebu…
Nieco mniej efemerycznym symptomem kryzysu wieku średniego wydaje się nieodparta chęć powrotu do lektur okresu szczenięcej młodości, które wprawdzie przeczytaliśmy, ale co do właściwego ich zrozumienia mamy znaczące wątpliwości. Najwyraźniej utkwiły w głębi naszego jestestwa nie dając przez lata spokoju, by wreszcie eksplodować potrzebą ponownego szukania istoty rzeczy. Weźmy na przykład takiego Buszującego w zbożu Jeroma Davida Salingera. Dostałem tę książeczkę spod lady niejako, w licealnej bibliotece. Warunki quasikonspiracyjne sprawiły, że czytałem ją łapczywie i w tempie doprawdy imponującym. Tyle tylko, że zamiast zidentyfikować się z Holdenem Caulfieldem, ze strony na stronę byłem nim co raz bardziej poirytowany. Szarzyzna późnego PRL-u skonfrontowana z opisami bajecznego Nowego Jorku sprawiły, że w żaden sposób nie przemawiały do mnie rozterki głównego bohatera. Udowodniłem w ten sposób, że powiedzenie, iż syty nie zrozumie głodnego w stronę przeciwną stosuje się odpowiednio. Dzisiaj sprawa ma się inaczej. Bez bólu czytam uczone opracowania i podzielam zawarte w nich opinie. Zmiana warunków otoczenia i znaczący bagaż doświadczeń sprawiają, że nawet jeśli nadal nie identyfikuję się z Holdenem (co raczej dziwić nie powinno; czas inicjacji w życie to dla mnie już czas przeszły, teraźniejszość i przyszłość to raczej inicjacja w śmierć), to przynajmniej wydaję się go rozumieć.
Pozostał tylko drobiazg. Ten wiersz Roberta Burnsa, a w zasadzie jego fragment, opacznie zrozumiany przez głównego bohatera, który w tłumaczeniu polskiego wydania wygląda następująco:
Kiedy ktoś napotka kogoś
kto buszuje w zbożu
Kiedy kto całuje kogoś
czy ktoś płakać ma

Kiedy kto napotka kogoś
kto buszuje w polu
Kiedy kto całuje kogoś
czy świat wiedzieć ma?

Nie dawało mi spokoju tych kilka wersów. Coś mnie w nich uwierało. Sięgnąłem więc do wersji angielskiej, gdyż szkockiego oryginału nie udało mi się znaleźć. Idzie to tak:

Coming thro' the rye, poor body,
Coming thro' the rye,
She draiglet a' her petticoatie
Coming thro' the rye.

O, Jenny's a' wat, poor body;
Jenny's seldom dry;
She draiglet a' her petticoatie
Coming thro' the rye.

Gin a body meet a body
Coming thro' the rye,
Gin a body kiss a body -
Need a body cry?

Gin a body meet a body
Coming thro' the glen,
Gin a body kiss a body -
Need the warld ken?

Moja znajomość języka angielskiego pozostawia — delikatnie mówiąc — sporo do życzenia. Poeta też ze mnie żaden. Ośmielony jednak realnością obchodzonego dzisiaj Światowego Dnia Poezji, i tym, że nigdzie lepiej niż w Krakowie nie rozumie się twierdzenia, iż śpiewać każdy może postanowiłem zmierzyć się z tym tekstem na własną rękę. Spod przymkniętych oczu zobaczyłem dziewczynę, rankiem, w samej halce biegnącą przez łan dojrzałego żyta...

Brodziłaś w zbożu biedactwo
Płynęłaś przez sam środek łanu
Poszarpałaś swą halkę maleństwo
Kiedy biegłaś przez żyto

Moja biedna Usiu
Tak bardzo spragniona
Podarłaś swoją halkę biegnąc przez zboże
Ale to nie powód do płaczu

Przechodząc łanem żyta
Można kogoś spotkać, a nawet pokochać
Oczarować go i całować
Nie ma w tym nic złego

Przechodząc wśród kłosów
Można kogoś pokochać
Obsypać pocałunkami kochanka
Czyż świat nie łaknie miłości?

Strasznie to tkliwe, by nie rzec banalne. W piątej dekadzie życia człowiek oczekiwałby czegoś z większą dozą dramatyzmu, a przynajmniej o szerszym wymiarze społecznym. I tu niespodzianka. Ostatni wers wiersza Burnsa można przecież przetłumaczyć — idąc tropem polskiego tłumaczenia książki Salingera — i tak: Czy świat potrzebuje o tym wiedzieć?, co ujęte innymi słowy oznacza I nikomu nic do tego!, albo nawet No i walcie się wszyscy!. A stąd już jedynie jeden krok, ku takiej oto, jakże bliskiej mojemu pokoleniu (w jego obecnym stanie skupienia), Tuwimowskiej suplikacji: