wtorek, 16 sierpnia 2011

20 lat polskiego Internetu


20 lat. Piękny wiek. Z rozrzewnieniem wspominam czasem te lata. Hasło „Internet” mówiło mi mniej więcej tyle, co podróże na Marsa. Niby wiedziałem o co chodzi, ale w realność projektu trudno było – w krótszej perspektywie czasowej - uwierzyć.  Tymczasem pierwsze połączenie sieciowe Warszawy z Kopenhagą (17 sierpnia 1991 roku) uznawane za dzień narodzin polskiego Internetu, rozpoczęło prawdziwą rewolucję. Już kilka lat później, korzystając z różnorakich „koneksji”, można było zacząć z niego korzystać. Dla możliwości swobodnego surfowania po sieci podjąłem się nawet opieki nad rachityczną pracownią komputerową w moim instytucie. No po prostu łezka w oku się kręci.
Przy okazji warto zauważyć, jak przedziwnym tworem jest ludzka pamięć. Bo jakże trudno dzisiaj uwierzyć, że życie offline  było w ogóle możliwe. Podobne uczucia towarzyszą nam, kiedy popatrzymy na nasz telefon komórkowy (żeby jeden…) i szereg innych gadżetów, bez których dzisiaj trudno byłoby się nam obyć. A jednak. 40 wiosen na karku zobowiązuje do pamiętania o czasach, kiedy znalezienie sprawnej budki telefonicznej graniczyło z cudem, a cnotę cierpliwości ćwiczyło się czekając na swoją kolej do słuchawki wmontowanej w ścianę.
Internet, jako specyficzne osiągnięcie XX wieku, nabiera szczególnego znaczenia w stuleciu kolejnym. Wykorzystywany początkowo do celów naukowych, szybko zawładnięty został przez świat rozrywki, by obecnie wyewoluować także do postaci potężnej gałęzi gospodarki. Wystarczy zauważyć, że sklepy z elektroniką (dla przykładu) w realu, stają się powoli wielkimi wzorcowniami. Idziemy tam, by pooglądać, ale kupujemy – taniej – w necie. Zachwyt nad fenomenem Internetu nie może nam jednak przysłaniać faktu, że poza możliwościami sieci pozostaje całkiem spora rzesza ludzi.
Zjawisko to ma dwojaki charakter. Technologiczny i kompetencyjny. Po pierwsze bowiem nie wszędzie jeszcze sieć ma swoje końcówki lub ze względów ekonomicznych jest powszechnie dostępna, po drugie zaś istnieją całe grupy społeczne, którym brak wystarczających kompetencji do wykorzystania możliwości, jakie daje Internet. Wraz z jego rozwojem wyrosło nam nowe zjawisko, zwane wykluczeniem cyfrowym. Zjawisko, o bardzo poważnych konsekwencjach.
Od kilku lat staram się obserwować polskie zmagania z tym problemem. Nie można powiedzieć, że jesteśmy względem niego bezczynni. Powstają wszak projekty budowy regionalnych sieci szerokopasmowych, które mają zapewnić tani dostęp do szybkiego Internetu w najdalszych zakątkach kraju. Powstają też strategie walki z wykluczeniem cyfrowym w obszarze kompetencyjnym. W obydwu przypadkach zakłada się wykorzystanie możliwości finansowych związanych z naszym członkowstwem w Unii Europejskiej. I wszystko byłoby dobrze, gdyby ich realizacja przebiegała sprawniej, niż ma to miejsce obecnie.
Regionalne sieci szerokopasmowe powstają z bardzo dużymi problemami. Warto wspomnieć, że do notyfikacji w Komisji Europejskiej zgłoszono dotychczas bodajże (a mówimy o perspektywie finansowej 2007-2013) jedynie warty 300 milionów euro projekt sieci szerokopasmowej dla Polski Wschodniej. Pozostałe, jak sądzę, są daleko w lesie, choć niektórzy z moich znajomych - zaangażowani w te przedsięwzięcia – mówią, że przesadzam. Oby mieli rację. Niezbyt optymistycznie wygląda też wykorzystanie środków przeznaczonych na upowszechnianie Internetu w ośrodkach peryferyjnych. Tu – jak sądzę – zasadniczym powodem jest brak świadomości wagi tego problemu oraz przytłaczający ciężar „dziur w drogach”.
Znacznie lepiej mogłoby być także z wdrażaniem strategii walki z wykluczeniem cyfrowym. Obecne działania postrzegam jako rozproszone i pozbawione jakiejkolwiek koordynacji. Z drugiej strony cieszę się, że swoje miejsce w ich realizacji odnalazły biblioteki publiczne. Warto tutaj przypomnieć chociażby implementację programu „Ikonka”, czy – dla przykładu – działania podejmowane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną w Krakowie na rzecz zwalczania wykluczenia cyfrowego wśród seniorów.
Pomimo tych niedociągnięć przyszłość polskiego Internetu widzieć można w jasnych barwach. Wydarzenia tego roku pokazały siłę Internautów. Mam więc nadzieję, że władze publiczne nie będą podejmowały więcej prób ograniczania swobody w przestrzeni globalnej sieci (przykładów tego typu działań daleko w świecie szukać nie trzeba), skupiając się raczej na rozwoju e-administracji. Im więcej swobody, tym więcej innowacji. Bez swobody w Internecie nie mielibyśmy dzisiaj chociażby boomu w zakresie crowdsourcing’u. Owszem. Internet ma też swoje ciemne strony. Ale wszak ze względu na grupę idiotów na katedrach nie ogranicza się swobody badań naukowych. Od tego, jak wykorzystamy możliwości stwarzane przez rozwój sieci, w dużej mierze zależy, jak będzie wyglądał XXI wiek.
Urodzinowe – wszystkiego najlepszego! Szczerze!

piątek, 12 sierpnia 2011

Wirus kampanijny

Bardzo powoli rozkręca się tegoroczna kampania wyborcza. Po falstarcie ochrzczonym mianem „kampanii informacyjnych” przyszedł czas zwierania szyków na powakacyjne, skomasowane uderzenie. Im bliżej będzie 9 października, tym uderzenie będzie mocniejsze, a przeciętnemu wyborcy trudniej będzie uniknąć ciosu. A że ciosy będą padały dokładnie ze wszystkich stron, trudno mu będzie nawet zorientować się od kogo dostał w papę. Podpowiadam więc – dopóki jeszcze panuje jako taki spokój warto zadbać o dobre skojarzenia. A w tym zakresie najprzydatniejsze są virale. Dobrze przemyślany viral podgrzewa temperaturę kampanii i znacząco obniża jej koszty. Poza tym pozwala dotrzeć do praktycznie nieskończonej ilości wyborców. To nic, że często spoza swojego okręgu wyborczego. Praca na rzecz marki ugrupowania też ma swoje znaczenie. Zwłaszcza w kontekście obowiązującej w Polsce ordynacji wyborczej.
Do lamusa odchodzą już virale tekstowe, przekazywane za pomocą maila lub sms-a. Szkoda, bo tkwił w nich duży potencjał. Niektóre z nich były tyleż zabawne, co inspirujące. Spełniać musiały jedynie trzy warunki: mieć jakiś przekaz, rym i rytm. Celem ilustracji, niżej niezaangażowana po żadnej stronie sporu politycznego rymowanka, w której podmiot liryczny zatroskany nad dziejami parlamentaryzmu w III RP rozważa tak istotny ich aspekt, jak nietykalność poselska:

Siąść okrakiem na równiku,
powywracać biurka w NIK-u,
zrobić zdjęcie papilotu,
zebrać pełną szklankę potu,
głupio gadać po próżnicy,
wydzierżawić wóz pszenicy,
wypić całe piwo Jeża,
gdy się ten kumplowi zwierza,
wrzucić swoje ekskrementy,
w zimnej, pitnej wód odmęty,
nawet w mordę strzelić drwala
immunitet mi pozwala.

Z viralami tekstowymi jest jednak pewien problem. Po pierwsze bowiem jego potencjalny odbiorca musi umieć czytać. Po drugie – czytać ze zrozumieniem. I w końcu: nie drażnią one wystarczającej ilości zmysłów, by zadowolić rasowego marketera. Z tego punktu widzenia znacznie lepszym narzędziem są internetowe (możliwe do wykorzystania także w innych mediach) spoty. Ostatnie, zalewające sieć,  przeróbki oficjalnych spotów partyjnych, to niezbyt udany przykład tego segmentu. Lada moment pojawią się zapewne bardzie wyrafinowane, choć nie wiem, czy komuś uda się przebić klasyka tego gatunku, spot starosty bocheńskiego – Jacka Pajątka.


Ale próbować warto. Niżej kilka przykładów, jak to się robi poza polityką:





środa, 10 sierpnia 2011

nieczytający inaczej koniecznie tajni


Krótki telefon wybił mnie z błogiego letargu:
- Cześć! Co robisz?
- Czytam.
- Bardzo szlachetne zajęcie. Ale wiesz… Przeczytałem właśnie w „Polityce”, że już nikt nie czyta…
- Patrz. A jednak coś piszą. I jeszcze to sprzedają – chciałem powiedzieć. Zamiast tego wyszło – Jak to nikt? Ty to wszak przeczytałeś. Czy to nie przeczy podstawowej tezie?
Pisanie o tym, że nikt nie czyta, to rzeczywiście hit sezonu. Wrzućcie w Google dowolną kombinację słów z tego tematu. Przekonacie się sami. Czasem boję się, że „nikt” to w rzeczy samej nie słowo samo w sobie, ale jakiś tajemniczy skrót. Coś na kształt: „nieczytający inaczej koniecznie tajni”. Albo jakoś tak.
Tak czy inaczej strudzony deszyfranckim wysiłkiem zapragnąłem zażyć relaksu. Telewizja odpada. Programowo oglądam jedynie w weekendy. Mam wrażenie, że lepiej w związku tym sypiam…
Płyty? Oklepane. Nowe dwie, które przyniosłem dzisiaj (Akurat i The Clasch) też zdążyłem już przesłuchać. Pozostało radio. W Trójeczce potrafią dobrze zagrać. O każdej porze. Pech chciał – pełna godzina. Serwis informacyjny. Hit środowego wieczoru – ktoś strzelał do kogoś pod Dworcem Wileńskim w Warszawie. Tym drugim „kimś” był Ormianin. Policja szuka pierwszego „ktosia”. W dodatku z użyciem helikoptera.
Nie wiem, czy już dla prasy nie za późno trochę na zmianę pierwszych stron. Bo wszak w przeciwnym wypadku czołówki dzienników zajęłaby jutro „ormiańska mafia”. Nie ma wszak lepszej okazji by włączyć się w antyimigrancki chór obrońców europejskiego stylu życia. Już widzę oczyma wyobraźni te wszystkie dyżurne autorytety, które sypią szerokim wachlarzem informacji na temat cudzoziemskiego podziemia przestępczego w Polsce. Wszak Pana Boga też nikt nie widział, a tyle można o nim powiedzieć…
Pojutrze temat umrze. Przynajmniej w prasie. Ktoś pewnie popełni samobójstwo, gdy kurs franka przekroczy 4,30 zł. To dopiero będzie jazda. Dostanie się spekulantom i Szwajcarom. Kto wie? Może i jakąś krucjatę w tej sprawie da się wymyślić. Potem wrzucamy to do Internetu, a 700.000 Polaków (minus jeden, bo się zabił) zadłużonych w tej walucie chwyta się tej idei jak tonący brzytwy.
A za dwa dni? Jakieś podsumowanie zniszczeń w Londynie i utyskiwanie na mokre lato w tym roku. Takie tam tematy rezerwowe na wypadek, gdyby CBA akurat nikogo poprzedniego popołudnia nie zatrzymało, albo NIK zapomniałby ogłosić swój kolejny raport, o tym jak to źle się dzieje, bo dziury są w drogach, a w serze ich brak.
Po rozstaniu się z telewizją i radykalnym ograniczeniu słuchania radia, za podstawowe źródło informacji służy mi prasa. Ale i w tym przypadku rozważam rozwód. Płycizna, doraźność, ferowanie opinii bez opamiętania i rzucanie oskarżeń bez dania racji, to tylko kilka z przyczyn, które – jak sądzę – leżą u podstaw spadku jej czytelnictwa. W zasadzie nieźle trzymają się przede wszystkim tabloidy. Trudno się więc dziwić, że będzie ich przybywać. A afery takie jak z „News of the Word” tylko napędzą im dodatkowych czytelników. A… Zapomniałem jeszcze o tzw. prasie kobiecej. Ale ta wszak od tabloidów różni się jedynie inaczej dobranym targetem.
W tym kontekście lekko zdziwiła mnie radykalnie negatywna ocena ETS sytuacji dziennikarzy w Polsce. Fakt. Prawo mamy nad wyraz względem różnych nieprawości ostre. Ale kto by tam w Polsce prawem zanadto się przejmował. Wie o tym każdy, kto próbował opublikować sprostowanie…
Cóż mi pozostaje? Internet? W tym akurat przypadku nad wyraz szybko spełnia się proroctwo Stanisława Lema, który łaskaw był onegdaj stwierdzić: „Im bardziej zaawansowane technologicznie (doskonalsze!) medium, tym bardziej prymitywne, błahe i bezużyteczne wiadomości są przy jego pomocy przekazywane”. Dał temu ostatnio świetlany przykład Radek Sikorski. Nie żebym był przeciwko dyskutowaniu trudnych chwil naszej historii (a były jakieś łatwe?). Ale w rzeczy samej strzelił, jak gołąb na parapet.
Całkiem ze światem newsów rozstać się nie mogę. Pustelnia to kusząca perspektywa. Gliniane tabliczki także. Tyle że nie dla mnie. Pomarzę więc sobie, że ktoś ważny od mediów, wpadnie kiedyś na jakiś krótki tekst sokratejski, albo przynajmniej na jakąś anegdotę o Sokratesie. Ot chociażby tę z trzema sitami w roli głównej.

Sens

Mrok w tym kraju miesza się ze stukiem. To tłuką się sądowe młotki. Wyroki wydaje się między wieczorną porcją newsów a kolacją. Czasem już nawet pod pierzyną. Wyroki na wszystko i na wszystkich. Na sąsiada z za drogim wózkiem, sąsiadkę z za krótką spódnicą i córkę sąsiadów ze zbyt frywolnym uśmiechem. Na Andrzeja Leppera, Donalda Tuska, Jarosława Kaczyńskiego. I Bóg jeden wie jeszcze na kogo. Tak. Właśnie on. Wszak to w jego imieniu – jak w swej masie twierdzą sędziowie - wyroki te zazwyczaj zapadają. Ale nie zawsze tak było. Pod koniec stycznia 1923 roku osądzono nawet Jego. Nie pierwszy zresztą raz. Tym razem również został skazany na śmierć.
Przed osądem nie chroni nic. Nawet śmierć. Nie ważne zresztą jaka. Wprawdzie nie wyciąga się już zmarłych z grobów, jak w roku 897, kiedy to w Rzymie odbył się trupi synod, ale zapewne jedynie ze względów estetycznych. Bo wszak osądzić trzeba. I najlepiej odsądzić. Od czci i wiary. Zwłaszcza tych, którym się cokolwiek chciało. Po co się wychylali. Zwłaszcza tych, którzy bronić się nie mogą. A jak ich zabraknie chwilowo, zawsze osądzić można Kościół. Ten nadaje się do tego, jak mało kto i mało co.
No bo przecież to w imię Chrystusa wymordowano Słowian Połabskich, Prusów i Indian. I żeby tylko. Krew przez ostatnie dwa tysiąclecia lała się obficie. A Stalin, Hitler, Pol Pot i spółka jedynie przez przeoczenie zapomnieli się na Niego powołać.
No ale nie zawsze musi być aż tak drastycznie. Można nakręcić wszak film,  w którym członek Opus Dei to psychopata bezwzględnie mordujący w obronie mrocznej tajemnicy wiary, albo sprowadzić dzieło innej kościelnej organizacji do kwestii słabości jej twórcy, tak jak ma to miejsce w przypadku Legionu Chrystusa. A gdy i to się ogra, rzucić jakimś oszczerstwem, a później je rozdmuchać.
Drobny przykład? Rok temu moją uwagę przykuła nagonka na kardynała Crescenzio Sepe, z wątkiem korupcyjnym w roli głównej. Najpierw rozgłośnie radiowe, TV, następnie prasa (z „Gazetą Wyborczą” – rzecz jasna – na czele) i Internet. Jedyny głos rozsądku pojawił się – piórem Piotra Kowalczuka – w „Rzeczpospolitej”. Po roku starałem się znaleźć ciąg dalszy. Media milczą. Czyżby sprawy już nie było? Niewinny? A może ktoś jej łeb ukręcił? Ejże panowie redaktorzy! Do pracy! Do piór! Łatwo jest rzucić kamieniem. Ze słowem prawdy jednak jakoś nieśpieszno…
Fakt. W końcu jest znacznie ciekawszy temat. Suspendowany ksiądz Natanek, poglądy jego i jemu podobnych. Nie ma jak wejść na margines i uczynić zeń dominujący element opisu zjawiska. Albo jeszcze lepiej: przypisać Panu Bogu winę za ludzkie podłości. Oczywiście na czele z tym wszystkim, co niosły ze sobą wszelkie możliwe totalizmy. No bo nawet jeśli nie w Jego imieniu, to gdzie wówczas On był?
Jest w tym sens? Nie ma? Racja! Sens jest zupełnie gdzie indziej…

wtorek, 2 sierpnia 2011

Niby-polszczyzna

Trochę dziwnie się wczoraj poczułem. Najpierw Herkules zrzucający ulotki. Wyglądał całkiem jak Liberator. Przy wyjściu z metra harcerze rozdają patriotyczne śpiewniki. O 17.00 miasto staje na baczność. Wyją syreny. Nad głową przelatuje mi F-16. Ciarki przechodzą po plecach.
Nie poszedłem ani na Powązki, ani na Plac Piłsudskiego, ani w żadne z tych miejsc, gdzie oficjalnie czczono rocznicę. Wystarczył mi krótki spacer przez Mokotów. Jak zwykle wyschnięte wieńce i niedopalone znicze przy tablicach. Tu 10, tam 15 w innym miejscu 7 ofiar ludobójstwa. W sumie 150.000. Różne rzeczy przechodzą mi przez głowę, kiedy widzę te zwiędnięte gałązki jedliny w mieście, gdzie wyrzuca się do śmieci palące się jeszcze znicze…
Dzisiaj, po całym dniu spędzonym ze specami od reklamy internetowej, mądrzejszy jestem o arsenał „myków”, na które nie powinienem dać się nabrać i bogatszy o kilka kolejnych siwych włosów. Bo skoro powstanie wybuchło w TYSIĄC DZIEWIĘĆSET czterdziestym czwartym roku, to dlaczego jego sześćdziesiątą siódmą rocznicę obchodzimy w roku DWUTYSIĘCZNYM jedenastym? I czy to aby nie oznacza, że dwieście sześćdziesiątą siódmą rocznicę nasze prawnuki obchodzić będą w roku DWUTYSIĘCZNYM DWUSETNYM jedenastym, a bitwa pod Grunwaldem miała miejsce w roku TYSIĘCZNYM CZTERECHSETNYM dziesiątym, a nie – jak mnie uczono w socjalistycznej szkole – TYSIĄC CZTERYSTA dziesiątym?
Słucham speców od reklamy, dziennikarzy i polityków, którzy gremialnie WŁANCZAJĄ się do dyskusji, żeby w CUDZYSŁOWIU (w CUDZYSŁOWIE dodam, że zapewne w dupiu brzmi bardziej kulturalnie niż w dupie) stwierdzić, że choć II wojna światowa wybuchła w TYSIĄC DZIEWIĘĆSET TRZYDZIESTYM DZIEWIĄTYM roku, to koniec świata, albo jakiś inny kataklizm nastąpi zapewne w roku DWUTYSIĘCZNYM DZIEWIĘĆSETNYM TRZYDZIESTYM DZIEWIĄTYM. No i jak to słyszę chce mi się wyć i WYŁĄCZAM radio. Mam płyty. Jestem szczęściarzem. Posłucham „Iwony” i od razu lepiej…
Coraz gorzej mówimy po polsku. Trudno się temu dziwić. Niby-polszczyzna zalewa nas zewsząd. Język debaty politycznej, język mediów – to przedziwne twory pełne DWUTYSIĘCZNYCH JEDENASTYCH WŁANCZANYCH W CUDZYSŁOWIU. Trudno się dziwić, że nasiąkamy tym wszyscy. Ale dziwić pewnie się trzeba. Podobnie jak zdjąć wyschniętą jedlinę z tablic upamiętniających miejsca tragicznej historii sześćdziesięciu trzech dni powstania. I może nie kłaść już nowych, a zamiast tego, w hołdzie i ku pamięci, zadbać o to jak mówimy.