środa, 13 lipca 2011

Nie-do-końca-zakryte

Do kościoła może wejść każdy. Profesor, praczka, koszykarz, siatkarka, prostytutka, złodziej, policjant, pedofil, transwestyta, gej komik i heteroseksualny nudziarz. Nawet polityk otwarcie opowiadający się za dopuszczalnością przerywania ciąży i inni jawnogrzesznicy. No… Prawie każdy. Do kościoła nie może wejść kobieta. Nie. Nie każda. Tylko taka, która ma odsłoniętą zbyt dużą powierzchnie ramion. Jaką? Ciężko powiedzieć. Stosowne proporcje określa bramkarz stojący na progu świątyni.
Z praktyką tą spotykałem się dotychczas w prawosławnych soborach. Tam dodatkowo kobieta musi ukrywać włosy pod chustką. Czasem też na zachodzie, we Włoszech i Hiszpanii, szczelne okrycie ramion umożliwia kobietom przekroczenie progu Domu Bożego. W Polsce dotychczas się z tym nie zetknąłem. Do ostatniej, upalnej niedzieli. Przypomnieli sobie o niej tynieccy benedyktyni. I bardzo mnie tym zadziwili.
Zadziwili i zasmucili zarazem. Miałem bowiem dotychczas Braci za niezwykle rozsądnych i przyjaznych ludziom. Kto z nas nie wie kim jest ojciec Leon Knabit? A to przecież publiczna twarz tynieckiej wspólnoty. Dane mi było spotkać jeszcze kilku innych. To były naprawdę dobre spotkania. Lubię niedzielne msze o osiemnastej w tynieckim kościele. Dyskretna oprawa, dobre homilie i zaangażowane zgromadzenie wiernych. W większości mieszkańcy Tyńca. Reszta to spacerowicze.
Trzeba bowiem wiedzieć, że Opactwo Benedyktyńskie w Tyńcu leży na skraju Krakowa. U jego podnóża znajduje się przystanek tramwaju wodnego, przystań dla statków turystycznych i wiślana trasa rowerowa, a rozległe łąki i lasy zachęcają do spacerów. Samo opactwo ma też swoje uroki, które przyciągają masy niedzielnych łazików. Zmęczeni mogą przycupnąć w klasztornej kawiarni lub posilić się w klasztornej restauracji. Ba! A i win przednich, piw czy miodów popróbować tam można do woli… Tak, tak. Benedyktyni to nie tylko franczyzowe sklepy tu i ówdzie.
O osiemnastej, w niedzielę, klękają więc ramie w ramie nobliwi tynieccy parafianie i co nieco spoceni spacerowicze. Trafi się i ten czy ów w przyciasnych rowerowych gatkach. No i… O zgrozo! Kobiety w spodniach!!! Czasem nawet niezakrywających całej łydki!!! To poważne przeoczenie klasztornego bodyguarda (lub – co jeszcze gorsze – Ojca od Regulaminów) woła o pomstę do nieba! Nigdy się szczególnie nie przyglądałem, ale dałbym sobie rękę uciąć, że czasem prześliźnie się też jakaś panna z nie-do-końca-zakrytymi-ramionami. Jeny..!
Zastanawia mnie, co tak naprawdę sprawiło, że akurat kobiety z nie-do-końca-zakrytymi-ramionami znalazły się na celowniku zakonnej konfraterni. I doprawdy przychodzi mi do głowy kilka co najmniej tez wyjaśniających tę kwestię.
Po pierwsze, być może, benedyktyni nie wierzą w człowieka. Wydaje się im, że świecki nie jest w stanie sam rozpoznać, czym jest godny strój. Trzeba więc wytyczyć mu dokładne granice. Ramiona mają być zakryte. Pępek może być na wierzchu.
Po drugie, być może, będąc nieco wyizolowanymi ze świata, uważają, że kobieta z nie-do-końca-zakrytymi-ramionami może stać się w czasie liturgii przyczyną zgorszenia innych wiernych. Założenie takie zaś niechybnie spowodowane jest brakiem obcowania z prasą, TV i Internetem, gdzie wszak zdjęcie kobiety z nie-do-końca-zakrytymi-ramionami jest przejawem wyjątkowej pruderii.
A może są wspólnotą wątpiącą? „Osoby wierzące – pisze w jezuita, Jacek Prusak - mają zwykle obraz Boga, który podkreśla Jego dostępność, z kolei osoby wątpiące postrzegają Go przez pryzmat moralności („prawa”): jako karzącego i zagrażającego ich autonomii”. Ten syndrom – jak się wydaje – w pewien sposób tłumaczy także lęk przed obrazą Pana Boga nie-do-końca-zakrytymi-ramionami…
Jest jeszcze jedna możliwość. Benedyktyni – świadomie czy nie - podzielają, obecny przez wieki w Kościele, lęk przed kobietami. Lęk, który każe spychać je do ról służebnych, w dużej mierze odpodmiotawia. „Dziwne jest miejsce kobiety w Kościele. Centralno-marginalne. Są wszędzie, ale ich nie ma. Ciągle o nich mowa, ale nie mają głosu. Żyjąc w coraz bardziej egalitarnym społeczeństwie, jednocześnie uczestniczą w życiu instytucji zarządzanej w pełni przez mężczyzn”. I są przez tych mężczyzn oceniane kryterium nie-do-końca-zakrytych-ramion.
Szanuję prawo benedyktynów do wytyczania reguł na skrawku ziemi, jaki wytyczają mury ich opactwa. Jeśli będę chciał tam jeszcze kiedykolwiek pójść (a wcześniej zastanowię się czterdzieści cztery tysiące razy) podporządkuję się tym prawidłom. Nie o mnie jednak chodzi. Chodzi o te wszystkie upokarzane kobiety, którym publicznie – z powodu nie-do-końca-zakrytych-ramion - zarzuca się w klasztornej bramie brak wyczucia, jeśli nie wyuzdanie. Ile z nich, po powrocie do domu, powie sobie: „to nie mój Kościół”?

piątek, 8 lipca 2011

FF, LAT, DINKs...

Jednym z podstawowych prawideł, o którym dowiadują się rodzice, jest to mówiące, iż poczucie bezpieczeństwa malucha buduje się poprzez stałość. Poszczególne aktywności powinny następować w stałych sekwencjach. Śniadanie, spacer, drugie śniadanie, piaskownica, obiad, drzemka, zabawa, podwieczorek, zabawa, kolacja, sen. Wszystko o stałych porach. Każde zaburzenie tego ładu rodzi swoje konsekwencje. Niemiłe tak dla malucha, jak i jego rodziców.
I tak nam już zostaje do końca życia. Niby zrzucamy sztywny gorset pór karmienia (wiadomo, przychodzi czas kiedy hormony buzują), ale już na zawsze każda zmiana będzie wiązała się z mniej lub bardziej poważnymi emocjami. Wystarczy, żeby w lipcu przez kilka dni zapanował listopad i już wszyscy wpadamy a to w przygnębienia, a to w furię. No bo przecież rok to kilka następujących po sobie pór: najpierw wiosna, potem lato, jesień i zima. Kiedy idzie w takim porządku – czujemy się bezpieczni i zadowoleni. Kiedy coś w tym ładzie szwankuje – odczuwamy zagrożenie.
Można by przypuszczać, że u podłoża tego zjawiska leży nasze dążenie do wiedzy. W tym sensie mianowicie, że czujemy się bezpieczniejsi, kiedy wiemy mniej więcej co nas czeka; a zagrożeni, kiedy bądź to nasze przewidywania się nie sprawdzają, bądź też kompletnie nie mamy pojęcia, co się może w niedalekiej przyszłości wydarzyć. Pewnie dlatego tak wypatrujemy symptomów. Przebiśniegi? Zaraz będzie wiosna. Liście opadają z drzew? Niechybnie zima za progiem. Politycy odgrzewają temat aborcji i związków partnerskich? Lada moment wybory.
I już chyba tylko w tym sensie temat aborcji rozgrzewa ludzkie emocje. Oklepany stanowi normalny element kampanijnych dekoracji pozwalający zorientować się wyborcom na jakim etapie kadencji parlamentu się znajdujemy. Wprawdzie co niektórzy próbują nadać mu nowy sznyt wprowadzając do języka „debaty” potworki językowe (np. zamiast dziecko – płód), albo rozlepiając na murach plakaty przedstawiające drastyczne zdjęcia z masakry nienarodzonych. Na nic to jednak. Hasło „aborcja” ma takie samo znaczenie jak „przedwiośnie”. Po przedwiośniu przychodzi wiosna. Po kampanii za liberalizacją lub zaostrzeniem ustawy zwanej antyaborcyjną (dziwna nazwa dla aktu prawa, który zezwala na zabijanie dzieci) – oficjalna kampania wyborcza.
Temat związków partnerskich wydaje się mniej oklepany. W naszym małym zapiecku zalatuje nawet pewną świeżością. Co więcej – można mu wróżyć jakąś przyszłość. Bo jest faktem, że do sakramentalnych związków – statystycznie rzecz biorąc - nam nieśpieszno, a jakoś tak żyć samemu też niewygodnie. Poza tym trochę tolerancyjni jednak jesteśmy, więc choć o małżeństwach „jednopłciowych” myśli w swej masie nie dopuszczamy, to coś mi się wydaje, że kontrakty cywilne osób homoseksualnych bylibyśmy w stanie strawić. Choć oczywiście mogę się mylić.
A właśnie! Odnoszę dziwne wrażenie, że naszą polską dyskusję o związkach partnerskich zdominowało przeświadczenie, że są to związki homoseksualne. Tymczasem – jak pokazuje chociażby doświadczenie francuskie – 94% takich zalegalizowanych związków (PACS), to związki heteroseksualne. To zresztą dość naturalne. Homoseksualiści stanowią w sumie niewielki odsetek ludzkości.
Zalegalizowane czy nie związki partnerskie plenią się po świecie. Warto więc czem prędzej pogłębić swoją znajomość tematu. Bo taki prosty on wcale nie jest. Patrząc na społeczeństwa, które połknęły tę żabę nieco wcześniej niż my, możemy zaobserwować przynajmniej kilka modeli takich relacji. Trzy z nich wydaja się dominować:
FF – czyli Fucking Friends (inaczej - Friendship with Benefits): klarowny układ – seks bez żadnych zobowiązań, także emocjonalnych.
LAT – czyli Living Apart Together: razem, ale osobno. LAT to życie na dwa domy; w stałym związku, ale z pozostawieniem dużej przestrzeni dla indywidualnej wolności.
DINKs - czyli Double Income No Kids: podwójna pensja, żadnych dzieci. Świadomie wybrana bezdzietność pozwala kultywować wybrany styl życia, rozwijać karierę, realizować pasje bez obciążeń i życiowych zobowiązań.
No więc uczę się tych nazw. Człowiek wszak uczy się całe życie, a i tak durny umiera.

środa, 6 lipca 2011

Kap, kap, kap...

Dziwnym trafem, kiedy tylko przez więcej niż dwa dni, w głowie huczy mi monotonny stukot kropli wody o parapet, popadam w stan dziwnego odrętwienia. Nawet skoki przez kałuże w drodze do lub z pracy nie są w stanie wybić mnie z tego intelektualnego stuporu. Bywa, że zadaję sobie pytanie czy li tylko mnie trapi taka dolegliwość? A może to zaraza jakaś na przykład? I uczepiwszy się tej myśli jak pijany latarni zacząłem w pamięci szukać uzasadnienia dla tej tezy. No bo wszak smutno być samemu w kosmosie.
I jest! Jak nic musi być to chyba choroba ludzkość trapiąca, przy czym w niektórych regionach świata deszcz musi padać permanentnie, co niewątpliwie jest objawem, że rację maja zwolennicy tezy o dramatycznym ociepleniu klimatu. Bo wszak w innym przypadku czy ktokolwiek zastanawiałby się nad związkiem jaki zachodzi pomiędzy długością palca wskazującego i serdecznego a rozmiarami penisa?
Penis, co oczywiste, stanowi niezwykle istotny punkt odniesienia dla każdej sprawy (nie żartuję – nawet uzyskanie azylu politycznego może od niego zależeć). Dlatego dzień bez istotnej o nim informacji to niewątpliwie dzień stracony. No bo przecież jak nic opinię publiczną zelektryzować musiał fakt, że oto da się go jednak bezoperacyjnie powiększyć, a poza tym lubi on sportowe samochody. Przy tej okazji warto zaznaczyć, że już prawie połowa Polaków ma samochód. Źródła niestety milczą jaki procent z nich posiada sportowe zabawki.
A skoro o penisie, to musi być też o seksie. W Holandii musiało lać niedawno w ekstremalny sposób. Jedynie tak bowiem wytłumaczyć można chyba wypowiedź przełożonego tamtejszych salezjanów, który stwierdzić, że dzieci od 12. roku życia mogą uprawiać seks z dorosłymi i wcale nie musi to być dla nich szkodliwe. Oj bardzo, bardzo się pomylił!!! Naukowcy wszak ogłosili jakiś czas temu – o czym doniosła CNN -, że uprawianie seksu (bez względu na wiek), picie kawy, wysiłek fizyczny i inne codzienne czynności mogą spowodować wzrost ciśnienia krwi i tym samym znacząco zwiększyć ryzyko pęknięcia tętniaka w mózgu . Zaiste – przełom w medycynie!!! Podobnie jak komunikat Światowej Organizacji Zdrowia, że telefony komórkowe „prawdopodobnie powodują raka”. Na szczęście są jeszcze na świecie tacy, do których te ważne komunikaty zapewne nie docierają. Jedynie to tłumaczy fakt, że choć nie uprawiają sportu, jedzą tłuste jedzenie, nie stronią od papierosów i alkoholu - to dożywają 100 lat.
Pewnie w ogóle mało interesują ich media. I dlatego ciśnienia nie podnosi im fakt, że Duńczycy postanowili rozwiązać problem narkomanii rozdając za darmo heroinę, a (równie tolerancyjni) Holendrzy problemy społeczne tworząc getta dla niedostosowanych społecznie. Tych jednak przebili Szwedzi, którzy problem seksizmu postanowili zlikwidować kasując płeć.
Czy da się jakoś skasować ten deszcz?

wtorek, 5 lipca 2011

Polska według X

Jeśli szukasz czegoś inspirującego polecam raporty. Jeśli nie masz siły, by przebrnąć przez setki, czasem mało zrozumiałych, stron – poczytaj chociaż o raportach. A ostatnio mamy szczególny na nie urodzaj. Dzisiaj dla przykładu dotarła do mnie informacja o publikacji „Life in transition. After the crisis”. Wynika z niego niezbicie, że Polacy są najbardziej zadowolonym z życia narodem w Europie. No i nie ma się w rzeczy samej czemu dziwić. Wyjaśnienie tego fenomenu przynoszą bowiem inne raporty. Ot chociażby najnowsze dane GUS, które mówią, iż przeciętne wynagrodzenie miesięczne w I kwartale br. było wyższe od takiegoż w I kwartale 2010 r. o 4,5%, zaś siła nabywcza przeciętnego wynagrodzenia wzrosła o 0,8%.
O powszechności tego zjawiska można by rzecz jasna dyskutować. Bo – powiedzą malkontenci – co to znaczy „przeciętna”? I zapewne przytoczą zaraz kolejny świeży raport Antal International o wysokości zarobków wysoko wykwalifikowanych specjalistów i menadżerów, którzy bynajmniej większości społeczeństwa nie stanowią, a ową średnią znacząco zawyżają. Ba. Zaczną owi malkontenci nawet przytaczać dane na temat wysp bezrobocia w naszym generalnie szczęśliwym kraju. A niechby nawet. Malkontenci nie maja racji!!! Wyraźny kłam ich dywagacjom zadaje bowiem – równie świeży – raport „Talent Edge 2020” , z którego wynika, że owa kasta specjalistów i menadżerów wysokiej klasy kurczy się w zastraszającym tempie i grozi nam zjawisko „niedoboru talentów”. Ni mniej ni więcej nie mogą więc znacząco wpłynąć na średnią statystyczną. Co ciekawe, raport ten dokładnie charakteryzuje nam takiego klasycznego malkontenta. Wynika z niego bowiem, że najbardziej niezadowoleni oraz niedowartościowani są pracownicy tzw. Generacji X (osoby urodzone w latach 1961 - 1981). Aż 72% z nich deklaruje chęć zmiany pracy. Jako główny powód podają brak perspektyw rozwoju swej kariery.
Zostawmy te jałowe dywagacje o statystyce. Ważne wszak, że jesteśmy generalnie zadowoleni. Jedni z poborów, inni ze zbliżającego się urlopu, jeszcze inni z powodów mniej osobistych. I tak np., cieszyć można się z tego, że Polska dostała 578 mln euro z funduszy norweskich. Większość z tych środków zostanie przeznaczona na ochronę środowiska – 247 mln euro, z czego 75 mln euro na wsparcie efektywności energetycznej i odnawialnych źródeł energii. Na projekty związane z polepszeniem dostępności opieki zdrowotnej ma pójść 70 mln euro; na konserwację i rewitalizację dziedzictwa kulturowego – 60 mln euro. Pozostała część środków będzie przeznaczona m.in. na współpracę badawczą Polski i Norwegii, Fundusz Stypendialny oraz wsparcie wymiaru sprawiedliwości.
Poza tym zagospodarowaliśmy już 63% alokacji środków Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki, a Komisja Europejska zwróciła Polsce już 84% środków przyznanych z Funduszu Spójności, czyli ponad 4,7 mld euro. Dofinansowanie dotyczy inwestycji realizowanych w sektorze transportu i środowiska. Pozostała suma (ok. 900 mln euro) ma zostać przekazana Polsce po pełnym rozliczeniu finansowym projektów. Oznacza to ni mniej ni więcej, że dobrze radzimy sobie nie tylko w ramach EFS, a Polska jest największym placem budowy w Europie. Poza tym jak grzyby po deszczu wyrastają Orliki, Parki Naukowo-Technologiczne, przyzwoicie rośnie produkt krajowy brutto (a i w przyszłym roku ma być niezgorzej), spadają ceny mieszkań, ustawa o ograniczaniu barier w gospodarce przyniesie 6 mld zł oszczędności, nawet dług publiczny jest nieco niższy niż przewidywano.
I tak mógłbym jeszcze wyliczać i wyliczać. Mógłbym, bo przypomniałem sobie, że niedawno ukazał się raport Extended DISC, z którego wynika, że Polacy to najbardziej zestresowani pracownicy na świecie – Narodowy Wskaźnik Stresu (NSI) Polski wynosi aż 2,22 pkt. Za nami jest Korea Płd. ze wskaźnikiem 1,98. Trzecie miejsce zajmuje Dania (1,81), a dalej: Finlandia (1,74), Chiny (1,68), Tajlandia (1,53), Niemcy (1,53), Kanada (1,53), USA (1,51), Wielka Brytania (1,47), Hiszpania (1,41). Na luzie pracują Brazylijczycy (1,19). I wystarczyło, żeby otworzyć Puszkę Pandory. A z niej już po kolei sypia się raporty NIK. Najpierw ten o fatalnym stanie polskich dróg (swoją drogą to rzeczywiście niezwykłe odkrycie Izby...), później o opóźnieniach w przygotowaniach do Euro 2012. Lewiatan z kolei donosi, że choć w zastraszającym tempie rośnie liczba urzędników - rząd ogranicza liczbę tych najlepiej wykształconych.  Ci - zapewne w akcie zemsty – blokują reformatorskie zapędy władzy. Poza tym deficyt w handlu zagranicznym wzrósł w 2010 r. do 13,5 mld euro , rosną ceny, spada kurs złotego, znaleźliśmy się w grupie krajów o największej nierównowadze fiskalnej  (deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych wyniósł w 2010 r. 7,9% PKB), gminy zwalniają nauczycieli, pogarsza się płynność w sektorze budownictwa,  opornie idzie budowanie regionalnych sieci szerokopasmowych, polskie firmy boją się inwestować, co raz trudniej idzie nam spłata kredytów hipotecznych, w dłuższej perspektywie grozi nam dryf rozwojowy, a młodzież grozi, że jakby co to czmychnie za granice.
Oj..! Zagalopowałem się trochę. Z przerażeniem dostrzegam, że mógłbym tak jeszcze długo. Wytłumaczenie tego faktu jest jednakowoż proste. Ja również należę do Generacji X. I choć – generalnie rzecz ujmując – należę do grona ludzi z życia zadowolonych, to – z definicji wszak – jestem po prostu malkontentem. I już.
Ale kiedy tak sobie zestawiam te wszystkie raporty i newsy, jedna myśl tak naprawdę nie daje mi spokoju. Odnoszę bowiem dziwne wrażenie, że szereg z nich stoi ze sobą w skrajnej sprzeczności. Raz co do faktów, innym razem ich ocen. I tak sobie myślę, że czeka nas po wakacjach ciekawa kampania wyborcza, bo amunicji pod dostatkiem i nie są to raczej kapiszony. No chyba że ugrzęźnie w banale. E… Co ja gadam. Wszystko przez to generacyjne skrzywienie!