poniedziałek, 24 listopada 2014

Anatomia strachu

Cztery strachy będą w najbliższym czasie wpływały na obrót spraw politycznych w Krakowie i Małopolsce. Pierwszy ma wymiar szerszy. Dotyczy całego kraju. To strach o skutki totalnego blamażu, jaki zafundowała nam wszystkim Państwowa Komisja Wyborcza – a obecnie wyzyskują do swoich celów niektóre środowiska polityczne - podważając zaufanie obywateli do podstawowej instytucji demokracji, jaką są wybory. Drugi ma również wymiar ponadregionalny, a jest nim strach przed PiS. Wyhodowany przez media, nie bez znaczącego udziału samych przedstawicieli tej partii, w czasach, gdy sprawowała ona w Polsce władzę, nadal skutecznie zniechęca do niej sporą rzeszę potencjalnych wyborców, zmęczonych już rządami Platformy i nieufnie patrzących lub niedostrzegających alternatywy dla binarnego układu sił dwóch głównych graczy politycznych. Trzeci strach ma typowo krakowski charakter. To strach przed jakąkolwiek zmianą. Bo trudno tu mówić o konserwatyzmie. Konserwatyzm ma swój wyraz ideowy. Krakowski strach jest bezideowy i bezimienny. I w końcu trzeba powiedzieć o strachu, który opanował część – opozycyjnie nastawionej do Grzegorza Lipca – krakowskiej PO. Fakt, iż partia ta uzyskała lepsze niż się spodziewano wyniki w wyborach samorządowych, niewątpliwie wzmacnia pozycję szefa struktur regionalnych Platformy, co może być groźne dla tych sił w tej partii, które za Lipcem – delikatnie sprawę ujmując – nie przepadają.

Pierwszym z tych strachów zajmował się nie będę. Trzeba poczekać na wyniki II tury wyborów samorządowych, by móc formułować w tej kwestii jakieś oceny. Ale o trzech pozostałych warto skreślić kilka zdań. 

Wynik zmagań, których stawką jest fotel Prezydenta Miasta, nie wydaje się w Krakowie wcale taki oczywisty, jak zdaje się o tym sądzić spora część miejscowego mainstreamu. W rzeczy samej Marek Lasota ma poważne szanse na sukces. Jest w Krakowie postacią rozpoznawalną, ze sporym dorobkiem, akceptowaną przez wiele środowisk i popieraną przez ugrupowanie polityczne, które jednoznacznie chce być kojarzone z „jakąś” jakościową zmianą. Piszę „jakąś”, bo dociec na czym ta zmiana miałaby polegać, po dokładniejszym przyglądnięciu się dokumentom programowym i wypowiedziom polityków PiS – nie sposób. Jedno jest jednak pewne. Lasota może liczyć na wierny elektorat partii Jarosława Kaczyńskiego oraz głosy tej części mieszkańców Krakowa, którzy „jakiejś” zmiany oczekują.

Czy rzeczywiście jednak w Krakowie czeka się na zmiany? Czy nie jest to miasto, które bardziej ceni to, co znane, a czego upostaciowieniem jest Jacek Majchrowski? Przemawiają za nim niewątpliwe pomnikowe osiągnięcia. Nie sposób bowiem zgodzić się z krytykami obecnego Prezydenta, którzy zarzucają mu brak inicjatywy. Miasto pod jego rządami zmienia się sukcesywnie. Ilość gminnych inwestycji jest co najmniej satysfakcjonująca. Jackowi Majchrowskiemu można by więc (i należałoby) zarzucać nie tyle ich brak, co chaos w tym obszarze. Trudno bowiem dociec, jaką wizję Krakowa w ten sposób realizujemy.

Profesor Majchrowski może więc liczyć na głosy zadowolonych z obrotu krakowskich spraw. W jeszcze większej mierze jednak przypadną mu w udziale głosy tych wszystkich, którzy boją się zmian w ogóle, a zmian kojarzonych z PiS w szczególności. Marek Lasota, jako człowiek którego pisowska afiliacja jest bardzo świeżej daty, ów lęk wprawdzie łagodzi, ale całkowicie go nie znosi. Pojawiające się w debacie publicznej głosy, że jest człowiekiem bez zaplecza, o którego dalszym bycie politycznym decydować będzie środowisko partii Jarosława Kaczyńskiego, nie są pozbawione swoich racji.

Przyglądając się wynikom I tury wyborów prezydenckich w Krakowie, można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, iż ostateczne wyniki, jakie uzyskają 30 listopada obydwaj kontrkandydaci, będą mocno do siebie zbliżone. Bez względu jednak na to, który z nich stanie się gospodarzem Pałacu Wielopolskich można przyjąć, że bez większych problemów ułoży on sobie relacje z Radą Miasta. Marek Lasota może liczyć wszak na klub PiS – partii, która wygrała wybory samorządowe w mieście. Niewątpliwie może też liczyć na współpracę z klubem Jacka Majchrowskiego, który w przypadku przegranej swojego lidera, będzie musiał poszukiwać możliwości obrony swoich przyczółków. W przypadku wygranej tego ostatniego, prawdopodobna jest kontynuacja dotychczasowej koalicji z PO, która do Rady Miasta wprowadziła jedynie jednego radnego mniej, niż PiS.

Swoją drogą fakt, iż to PiS a nie PO wygrało w Krakowie wybory do Rady Miasta, wydaje się niezwykle – z politologicznego punktu widzenia – ciekawy. Zestawiając go bowiem z wynikami głosowania, w tym samym okręgu, do Sejmiku Województwa Małopolskiego (wygrana PO z PiS stosunkiem mandatów 5 do 3), trzeba zdecydowanie odrzucić tezę, że oto Kraków staje się kolejnym pisowskim bastionem. W jakim procencie o wyniku tym zadecydowała technika wyborcza (numer Komitetu Wyborczego), trudno orzec.  Niewątpliwie jednak zasadnicze znaczenie miała w tym przypadku słaba kampania Marty Pateny. Kandydatka PO na urząd Prezydenta Miasta Krakowa prowadziła kampanię, dla której określenia znajduję tylko jedno słowo – defensywa. Odnosiłem bowiem wrażenie, że nawet przez moment nie wierzyła w możliwość uzyskania dobrego wyniku, a tak w ogóle to bardziej interesowało ją utrzymanie mandatu radnej, niż zasiadanie w fotelu szefa Miasta. PO ma więc przed sobą poważne zadanie na przyszłość. Jeżeli nie chce zaliczyć za cztery lata kolejnej wpadki w krakowskich wyborach samorządowych, musi wykreować kandydata na Prezydenta, który będzie wierzył w swoje możliwości. Chociaż tyle…

Czy PO ma zdolność wykreowania takiego kandydata? Myślę, że tak. Obserwując tegoroczną kampanię wyborczą zauważyć można co najmniej dwie postaci, które walczyły o mandat radnego Sejmiku Województwa Małopolskiego, a które mają odpowiedni potencjał, by za cztery lata ubiegać się o fotel gospodarza Krakowa. Dobry wynik Platformy w tych wyborach to też całkiem przyzwoity prognostyk szans takiego kandydata. Na chwilę obecną partia ta jednak musi poradzić sobie z odium „przegranych wyborów”. Piszę w cudzysłowie, bo mówienie o przegranej Platformy w wyborach do Sejmiku Województwa Małopolskiego jest jakimś nieporozumieniem. Wystarczy spojrzeć na sondaże przedwyborcze, by jasno stwierdzić, że PO wykonała po raz kolejny w Małopolsce rzecz teoretycznie niewykonalną. Bo choć utraciła w Sejmiku kilka mandatów – nadal rządzić będzie Województwem.

Od lat przyglądam się preferencjom wyborczym Małopolan. I od lat kolejne porażki PiS są dla mnie poważnym zaskoczeniem. Zauważmy, że w roku 2006 partia ta – w koalicji ze Wspólnotą Małopolską - była w stanie wygrać wybory do Sejmiku, by chwilę później utracić władzę w Województwie wskutek nieudolnie prowadzonego przewrotu, którego celem miała być zmiana na stanowisku Marszałka. Otworzyło to Platformie drogę do współrządzenia Małopolską. Cztery lata temu z kolei, PiS wykreował listy wyborcze, które nie tyle stanowiły odpowiedź na oczekiwania elektoratu, co były wynikiem przygotowań do wewnętrznych frond. Wygrana wówczas PO była w dużej mierze efektem słabości kandydatów wystawionych przez Zbigniewa Ziobrę. W tym roku, PiS zaprezentowało się już jako ugrupowanie skonsolidowane, a jego listy wyborcze trzeba uznać za mocne. W takiej sytuacji wygrana tej partii w wyborach do Sejmiku Województwa Małopolskiego jest czymś oczywistym. Tyle tylko, że wobec braku aktualnie zdolności koalicyjnej, wygrana taka miałaby sens jedynie wówczas, gdyby gwarantowała w nim większość umożliwiającą samodzielny wybór Marszałka.

Fakt ten to zapewne jedna z przyczyn, dla której małopolskie struktury Prawa i Sprawiedliwości dość oszczędnie chełpią się sukcesem i raczej jedynie półgębkiem wspominają o „porażce” Platformy Obywatelskiej. W tym ostatnim, wystarczająco wyręczają je niektórzy działacze PO odsłaniając przy okazji, jak przebiega obecnie linia zasadniczego podziału wewnątrz tego ugrupowania. Szereg czołowych jej postaci, które w zeszłorocznych wyborach partyjnych musiały ustąpić pola Grzegorzowi Lipcowi, najwyraźniej potrzebowały owej przegranej własnej opcji, by pozbyć się świeżo upieczonego lidera. To dlatego zapewne ostrze krytyki – której wyrazicielem stały się niektóre media – skierowane jest wyłącznie w jego kierunku. Całkowicie zaś pomija się odpowiedzialność Marka Sowy, który nie tylko – jako Marszałek Województwa – był twarzą PO przez ostatnie cztery lata, ale także odpowiadał za regionalną kampanię tej partii. Ani słowem nie wspomina się o nikłym wsparciu centrali czy też słabym zaangażowaniu w kampanię większości platformianych parlamentarzystów. Obiektywnie dobry wynik, jaki w Krakowie zanotowała lista PO w wyborach do Sejmiku Województwa Małopolskiego i ewidentność ataku wymierzonego w Lipca, na dłuższą metę umocni pozycję tego ostatniego, co ma szczególne znaczenie w kontekście przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Tym niemniej atak ten – jak sądzę – zapewne chwilowo osłabi zdolności negocjacyjne Platformy, co nie pozostanie bez skutku dla sposobu, w jaki wykreowane zostaną gremia decyzyjne w Krakowie i w Małopolsce.

W najbliższym czasie czekają nas więc w Małopolsce rządy koalicji PO i – poważnie wzmocnionego – PSL. To właśnie to ostatnie ugrupowanie może mówić o niekwestionowanym sukcesie. Podwojenie liczby mandatów oznacza nieproporcjonalnie większe możliwości wpływu na zarządzanie Regionem. Co więcej. Przy ewentualnej zmianie koalicji rządowej w końcówce przyszłego roku zapewnia swobodę wymiany partnera także w Małopolsce. W przypadku wygranej Jacka Majchrowskiego w II turze wyborów prezydenckich partia ta utrzyma też swoje wpływy w Mieście. Jeśli wygra Marek Lasota - będzie zapewne podobnie. W tym przypadku bowiem liczyć się będzie ewentualność zmiany koalicji rządzącej Małopolską. To dobra karta przetargowa także w kontekście polityki gminnej. O tym, czy ten scenariusz będzie miał jakieś widoki na sukces zdecydują jednak wyborcy w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Nie zdziwiłbym się, gdyby za rok do wyborów poszli jedynie najbardziej zdyscyplinowani spośród nich…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz